Każdy człowiek w coś wierzy. Nigdy nie jest tak, aby wszystko, co podejmują ludzie, opierało się na pewności. Jednak czym innym jest wierzyć w coś, a czym innym jest wierzyć… komuś. To jest niezwykle trudne, o czym wiem i zapewne wiedzą czytający te słowa.
Gdy mowa o wierze między ludźmi, kwestia przenosi się na znacznie wyższy i bardziej złożony pułap. O ile bowiem człowiek może być skłonny wierzyć w celowość swojego działania, we własne możliwości i osobistą sprawczość, o tyle w stosunkach międzyludzkich ograniczone zaufanie jest powszechnie obowiązującą regułą. Weźmy przykład pierwszy z brzegu, jakim są zachowania uczestników ruchu, którym powtarza się systematycznie, iż należy uważać na inne osoby przemieszczające się po drogach. Zasadność tych przestróg potwierdzają codzienne statystyki wypadków. Tak samo jest choćby w przedsiębiorczości, gdzie kontrolowanie, kwestionowanie utartych schematów i konkurencja jasno dowodzą, że mimo uznawania wiary w uczciwość i kreatywność wspólników, pracowników, pracodawców i rywali biznesowych, każdy trzeźwo myślący człowiek weryfikuje ryzyko działalności. I znów statystyka upadłości, fluktuacje rynku pracy i wyroki sądów gospodarczych w sposób trudny do zakwestionowania utwierdzają nas w przekonaniu, że nie zawsze da się wierzyć innym ludziom. A co mówić o wierze w… sprawiedliwość? Obawy o bezstronność sędziów, o etyczność adwokatów i determinację prokuratorów nie są niszowym problemem. Słychać czasem, że „do sądów chodzi się po wyroki”, że adwokaci to „papugi”, a prokuratorzy to „cyngle”. Nawet jeśli są to krzywdzące uogólnienia, to poziom wiary w sprawiedliwość opartą o prawo – w polskich warunkach już przez dziesiątki lat – jest na niskim poziomie.
Fenomen wiary w relacjach międzyludzkich wspina się na sam szczyt natężenia i zarazem złożoności, gdy te odniesienia określamy mianem miłości. To naprawdę niezwykle wrażliwa przestrzeń, szczególnie w kontekście sposobu rozumienia tego, czym jest miłość. Zgódźmy się jednak, że i w aurze miłości jest obecna cząstka… niepewności. Małżonkowie, rodzice, siostry, bracia, dzieci, a więc te osoby, pomiędzy którymi miłość stanowi klucz do najlepszych z możliwych między osobami relacji, wiedzą (z doświadczeniem życiowym tej wiedzy przybywa), że nawet najbliżsi mogą zawieść. Bywa, że dzieje się tak niecelowo, ale bywa, że z premedytacją. Nie ma dnia, by gdzieś ktoś nie płakał z takich przyczyn…
Jak zatem znaleźć pole, na którym wiara może być bezwarunkowa? Kiedy wiarą inspirowani możemy bezgranicznie oddać się innej osobie? Czy wiara bezmierna w ogóle jest możliwa, jeśli ograniczyć ją do kręgu uchwytnego rozumem. W jaki sposób sięgnąć po tę wiarę, której wyznanie nie tylko stawia na rozum, ale pozwala wyjść z jego naturalnych limitów? Czytając to rozważanie, pozwól sobie na wolność…
- Podnosząc oczy ku symbolom „Credo” – a nie są to filozoficzne twierdzenia do dyskutowania ani słowa do zastąpienia innymi słowami, ani myśli do snucia, ani takie idee, które by niebu przysporzyły jednej gwiazdy więcej, a ziemi jednej biedy mniej – ale są to przedmioty niewyczerpanej kontemplacji, łączące w sobie to, co rozum przywykł rozdzielać, które pociągają ducha poza te wątłe nadzieje, jakie on sam z siebie wyprowadza, by go trwale ustawić w porządku miłości boskiej – mówię: wierzę. A wierzyć, to uczyć się myśleć jak Bóg.
- „Credo” (…) zaprasza duszę – która przechadzała się już poprzez dzieło Ojca, stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych – do przekroczenia bram tego, co stworzone, i do przejścia na pełnych żaglach od myśli do pieśni pochwalnej, otwierającej się potrójną aklamacją: Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego, aklamacją podobną do powtarzającego się okrzyku marynarza, kołysanego na wysokościach, wychylającego głowę spośród lin, by lepiej dostrzec w dali ten materializujący się horyzont i tę nadzieję, na której będzie można postawić stopę!
Na zakończenie drugiego sezonu #BliżejSłowa wybrałem „Credo” (w wersji oryginalnej tytuł brzmi „L’art de croire”, co w języku polskim oznacza „Sztuka wiary”). To poemat, który w 1979 roku napisał francuski dziennikarz, pisarz i filozof André Frossard – syn założyciela Francuskiej Partii Komunistycznej, którego dziadkowie łączyli korzenie żydowskie i protestanckie, publicysta liberalnego dziennika „Le Figaro” nawrócony z ateizmu na katolicyzm, członek Akademii Francuskiej, oficer Legii Honorowej i przyjaciel św. Jana Pawła II. Podobnie, gdy na koniec pierwszego sezonu #BliżejSłowa zostawiłem myśl „Nie porzucaj nigdy drogi nadziei, Na każdej innej drodze byłbyś samotny…”, tak i teraz życzę Czytelniczkom i Czytelnikom morza refleksji i gór odkryć w sferze tego, co najważniejsze. Tylko marginalnie dodam, że wtedy sięgnąłem po refleksje, których autorem był Pierre Talec łączący stylistykę analiz teologicznych i medytacji poetyckich. Ciekawe, że po raz drugi trafiam na autorów z Francji, która nota bene w ostatnich latach przeżywa odrodzenie katolicyzmu w nurcie Tradycji.
Wróćmy do meritum. Czuję wielkie wewnętrzne zmaganie – swoje i twoje – gdy chcę całą mocą umysłu pokonać przeświadczenia lub gdy przeczucia stawiają rozum w stan zwątpienia. Nic nie jest oczywiste, jeśli to jedno, co jest oczywiste, nie znajduje miejsca w moim wnętrzu. Czymś oczywistym może być coś? Już wiem i już wiesz, że nie! Potrzebny jest ktoś, nie coś, aby znaleźć się w orbicie pewności i wyzwolić się z grawitacji niepewności. To subtelne rozróżnienie wytycza punkty, z których „widać” więcej, niż w najlepszym przypadku przebłyskuje mnie i tobie przez to, co materialne, wymierne czy wykalkulowane. Gdzie wiara jest domieszką, a nie esencją egzystencji. Wiedzmy jednak, że materia nie jest jakimś rodzajem skazania czy zniewolenia. Przez nią odczytać można to, czego jest ona antycypacją.
- Jeżeli niebu spodobało się zawrzeć tyle wiadomości w tak maleńkich ściankach światła niesionych wiatrem, cóż powiemy o świetle ducha, tysiąc razy bardziej olśniewającego od śniegu, które uczy bez obrazu i słów! Ono jest niewidzialne, kiedy w przestrzeni nocy wędruje od jednej planety do drugiej i jak najmniejsza rzecz, która przebiegając przez tę czarną tablicę, naraz zaczyna ociekać słońcem, tak i dusza, dość zuchwała, by zmierzyć się z nocą, nagle zaczyna jaśnieć w łasce!
- Kiedy jakaś istota jest gotowa oddać wszystko i wszystko zostaje jej odebrane, kiedy na szpitalnym łóżku jej rozwarta ręka niczego już nie zatrzymuje, my, mając mówić do niej, szukamy w sercu czegoś innego niż słowa i wydobywamy z niego jakieś żałosne podskoki przestraszonego smyczka; jej przyjęte cierpienie odosabnia ją, przybliża, ale zarazem oddala. Konieczna i niedostępna wymyka się oto czasowi i jest już tylko obecnością ukrytą; zaledwie śmiemy podnieść oczy ku jej twarzy, a spojrzenie duszy, wyprzedzając wszelką myśl, nie odróżnia już jej od Boga!
- My, nieuważni na miłość Boga, z historii zrobiliśmy sobie coś w rodzaju bóstwa, któremu przypisaliśmy nieomylne wyrocznie, któremu złożyliśmy w ofierze moralność, a ono płaci nam mirażami i daje nam puste i zimne oczy polityki, oczy szklane! To bóstwo oszukańcze, ale my tak od dawna tkwimy w jego zakłamanej mowie, tak przyzwyczailiśmy się do korowodu złudzeń, jakimi nas ono obdarza, że kiedy sama Prawda ukazuje się w świecie, świat jej nie poznaje; uważa, że Jej przyjście ustawia się pod jakimś dziwnym kątem do wydarzeń, zerwawszy z rzeczywistościami Boga, świat wyrokuje, że język Prawdy jest nierealny, a przecież niebezpieczny dla właściwego porządku pozorów (…).
Doprowadźmy nasze – twoje i moje – dociekania do miejsca, w którym jedynie cisza i wolność pozwalają na bezgłośne i szczere opowiedzenie się, czy wierzę bezwarunkowo, bezgranicznie i bezmiernie Panu Bogu (nie w Pana Boga!) lub wierzę jedynie sobie (bo nie w siebie, o czym było na wstępie!). Nie odpowiadaj natychmiast, bo i ja wciąż docieram do osobistej odpowiedzi. Możemy pójść tą samą ścieżką lub iść osobno, ale to zawsze jest indywidualny wybór. Nigdy przymus, zawsze wolność.
- Tak, wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół i nie przyłączę się do pyszałków, którzy go osądzają, bo pamiętam tylko jego dobrodziejstwa! Kiedy zastukałem do jego drzwi – to był duży, kwadratowy dom, trochę ciemny i paliło się tam kilka świec – czy Kościół pytał mnie kim jestem? Albo skąd przychodzę?
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje! Ty, jesteś miłością (…). Przyjdź Królestwo Twoje! Nasze zawsze bywało tylko spustoszeniem i masakrą, a w nędzy dzisiejszych myśli nasze artykuły wiary politycznej są sakramentami ciemności, które wytwarzają odwrotność tego, co oznaczają. (…) Boże, bądź pochwalony za to, że jesteś Tym, Kim jesteś, a nie Kimś innym! I pozwól mi jeszcze kiedyś oglądać bezbrzeżny ocean przychodzącej od Ciebie radości, zanim on nie uniesie mnie z sobą!
A więc…, jesteśmy już na rozwidleniu ścieżki, po której dotąd szliśmy pewni siebie lub wątpiący w siebie. Ani ty, ani ja – jakkolwiek długą i złożoną mielibyśmy biografię, jakiekolwiek mielibyśmy doświadczenie życiowe oraz cokolwiek i ktokolwiek wpływałby na nasze intuicje, przekonania i pewności – nie znamy własną mocą tego, co jest przed nami. Jakbyśmy mocno nie napinali rozumu i uczuć, nie jesteśmy zdolni sami z siebie zagwarantować sobie i innym, jak jest dalej.
Jedna kropla wiary oczyszcza każdy zmysł, więc wyciągnij dłonie po nią. Zwilż oczy, które dawno nie płakały i zapomniały radość. Ostudź usta rozpalone goryczą i bezsilnością. Przywróć barwy myślom zszarzałym od nadmiaru impulsów. Ulżyj sercu niespokojnemu od rozczarowań i rozpaczy. Jestem tak spragniony, więc o tę kroplę proszę, Boże!
Krzysztof Kotowicz / www.kotowicz.pl
- TERAZ: André Frossard, Credo, Éditions du Dialogue, Paryż, 1983
- POPRZEDNIO: Włodzimierz Sołowjow, Wybór pism, Wydawnictwo „W drodze”, Poznań, 1988
- W CYKLU #BLIŻEJ SŁOWA: Dziękuję za przeczytanie publikacji. Przekaż ją dalej, jeśli uważasz, że warto. Odpowiedz, jeśli chcesz i możesz, w publicznym komentarzu lub prywatnej wiadomości.