Budowanie od góry, przyszli celebryci jako lokatorzy i klątwa. Mowa pewnie o jakiejś wieży lub zamku? Nic z tych rzeczy. Chodzi o budynek mieszkalny niedaleko Dworca Głównego, konkretniej przy ulicy Kościuszki. Wrocławski trzonolinowiec ma historię ciekawą, bujną i dziwną. Najlepsze jest jednak to, że od jakichś 48 lat… nie jest nawet do końca trzonolinowcem. Przyjrzyjmy się więc jednej z najbardziej specyficznych konstrukcji w tym mieście.
Kreatywność. Za czasów komunizmu słowo jednocześnie bardzo ładne, jak i bardzo brzydkie. Ładne dla wielu mieszkańców Polski w tamtych czasach. Na przykład gdy trzeba było skołować sobie jakiś towar trudno dostępny w tamtym okresie, albo wykiwać władze. Brzydkie najczęściej właśnie dla partii, bo jeszcze ów kreatywność podpowie ludziom, że rozwiązania proponowane przez rząd i jego działania, mogą wcale nie być najlepsze, jak to się im na każdym kroku powtarza. Jednak czasami zdarzało się, że nowoczesne podejście przebijało twarde, komunistyczne bariery. Jeżeli tylko wiązało się to z czymś, czym kraj może się pochwalić, a ludziom to przynajmniej nie przeszkadza. Na przykład postawienie budynku w sposób jakiego dotąd nikt w Polsce nie widział nigdy, a i w skali tak naprawdę całego świata była to rzadkość.
W 1961 roku przy zbiegu dzisiejszych ulic Kościuszki i Dworcowej, ruszyła zakończona w 1967 r. budowa wieżowca, który miał zachwycić cały kraj. Trzonolinowiec, czyli przykład modernizmu w sztuce budowlanej, którego projekt stworzyli dwaj młodzi, wrocławscy architekci: Andrzej Skorupa i Jacek Burzyński. W konstrukcji tego typu, fundamentem jest wysoki (w tym wypadku 41-metrowy) trzon z żelbetonu. To na nim opiera się cały budynek, w którym już sam proces jego powstawania jest dziwny, bowiem powstaje on… od góry. Tak było właśnie w przypadku wrocławskiego trzonolinowca. Zaczęto od wspomnianego trzonu, wyglądającego jak potężna wieża bez okien i drzwi, a potem po kolei wciągano na górę ogromne betonowe stropy, których łącznie było 12. W ten sposób, dwunaste piętro powstało jako pierwsze, a pierwsze piętro, jako ostatnie.
Jakim sposobem to wszystko się trzymało? Za pomocą dwunastu stalowych lin przymocowanych do szczytu wieżowca. Ten sposób pozwalał przenieść ciężar stropów na żelbetonowy trzon. Całą konstrukcję zabezpieczano także przy parterze, stosując dodatkowe liny. Dopiero po takich wzmocnieniach można było dobudować ściany i resztę rzeczy niezbędnych do uczynienia tego budynkiem mieszkalnym. W efekcie był moment, w którym wyglądało to jakby ktoś nabił na pal kwadratowe wafle albo przebił wzdłuż rozciągnięty akordeon.
Brzmi dość nietypowo, prawda? Bo i takie było. Wrocławski trzonolinowiec był takim pierwszym. Jednak jakkolwiek dziwnie cały proces jego budowy oraz efekt końcowy by nie wyglądały, w 1967 odważny eksperyment stał się faktem. Wieżowiec został oddany dla mieszkańców i na początku wydawało się, że ten projekt to pełny sukces. Budynek został „Domem Roku 1967”, zapełniono większość z 41 mieszkań, a w konstrukcji zainstalowano choćby podłogowe ogrzewanie. Duża rzadkość w tamtych czasach za „żelazną kurtyną”. Jednak szybko okazało się, że to krótkotrwały, powierzchowny sukces. Gdyby było inaczej, takich budynków byłoby dziś w Polsce wiele, a ten artykuł by nie powstał, bo wrocławski trzonolinowiec nie byłby aż tak wyjątkowy (choć jedyny nie jest, bo konstrukcją trzonolinową zbudowano też wieżowiec Zieleniak w Gdańsku). Dlaczego to nie wypaliło? No cóż, z tym było trochę jak z warzywami z supermarketów. Na zewnątrz ładne i błyszczące, że mucha nie siada. Za to w środku… no tak.
Wady zaczęły ukazywać się jedna z drugą. Nie chodzi tylko niektóre rozwiązania wewnątrz mieszkań. Choć i wśród nich nie brakowało niedogodności. Na przykład okna, osadzone nisko oraz pozbawione parapetów. Za to lufciki znajdowały się przy samym suficie. Ale że sufit był naprawdę wysoki, to nie było łatwo ich dosięgnąć, o otwieraniu nie mówiąc. Najgorsze okazały się jednak kłopoty z samą konstrukcją. Ściany w wielu miejscach pękały, a że były przy okazji krzywe to swoją drogą. Za to przy silnym wietrze wieżowiec się chwiał, co słusznie budziło strach u wielu. Z uwagi na to, początkowo nikt tam na dłużej korzeni nie zapuszczał. Choć trzonolinowiec ma nawet celebrytów w swojej lokatorskiej historii. Przede wszystkim Bogusława Lindę, który mieszkał w nim w czasach studenckich, a potem stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich aktorów (m.in. „Psy”, „Psy 2”, „Pan Tadeusz”).
Jednak w końcu uznano, że tak dalej być nie może. W roku 1974 wysiedlono wszystkich mieszkańców, jako że groźba zawalenia się, stawała się coraz bardziej realna. By temu zapobiec, stalowe liny wzmocniono betonem, wymieniono wszystkie ściany, pasmowe okna zastąpiono zwykłymi, ale przede wszystkim wieżowiec wsparto na parterze stalowymi słupami. To sprawiło, że słynny trzonolinowiec od jakichś 48 lat… nie jest trzonolinowcem, tylko budynkiem szkieletowym. Zaś w nich nie ma niczego nadzwyczajnego, bo takich jest wiele. Ale przez 7 lat nim był, tak już się przyjęło i zostało na stałe.
Wkrótce później budynek przywrócono do stanu mieszkalnego, ale tym razem nie poszło tak szybko. To zaś z uwagi na klątwę. Tak, ten wieżowiec i to ma w swej historii. Wedle opartej na plotkach legendy, trzonolinowiec został przeklęty, gdy samobójstwo popełnił Jacek Burzyński, jeden z architektów. Miał ponoć przeczuwać, że konstrukcja się zawali i nie wytrzymał presji oraz krytyki. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z prawdą. Prawie nic, bo Burzyński faktycznie przedwcześnie zginął, ale w wyniku wypadku na polowaniu, a nie targnięcia się na własne życie. Jednak plotka ma potężną moc, więc ludzie swoje wiedzieli.
Pomimo burzliwej historii, wadliwej konstrukcji i wspomnianej mrocznej legendy, trzonolinowiec niebędący do końca trzonolinowcem stoi zamieszkany do dziś. Ten 55-letni wieżowiec nie jest obecnie w najlepszym stanie. Elewacja nie była remontowana od bardzo dawna, murek z betonowymi kwietnikami jest podziurawiony i w kiepskim stanie, a tylko w niektórych kwietnikach cokolwiek rośnie. Natomiast dolna część trzonu, ta nieobudowana, pokryta jest niezbyt imponującym graffiti.
Relikt komunizmu, czasów słusznie minionych, ale jednak z uwagi na swą historię ikoniczny. Czy zostanie kiedyś odrestaurowany? Nie wiadomo, ale z pewnością byłaby to inwestycja warta poczynienia. Trzonolinowiec nie jest może tak ogromny jak Most Grunwaldzki, stary jak większość kościołów w mieście, czy znany jak Hala Stulecia. Jednak kawał historii Wrocławia widział, tej najnowszej. Ale dla wielu ludzi wciąż jest po prostu domem. Tym czym miał być przede wszystkim.
tekst: Bartosz Królikowski