Kilka tygodni temu napisałem: niestety, kilka lat później, gdy głosy zarówno krytyki jak zachwytu ucichły. Budynek wysiedlono ze względu na niebezpieczeństwo zawalenia. Przez wielu zapowiadane widmo zawalenia się trzonolinowca brzmiało coraz bardziej realnie… Tekst wywołał spory odzew wśród Czytelników. Zatem czas, aby w cyklu #SymboleMiasta dokończyć wątek jednego z najbardziej nietypowych budynków Wrocławia.
Od miana rewolucyjnego, do przykładu porażki myśli konstrukcyjnej PRL-u popularny wisielec dotarł bardzo szybko. Wątpliwości co do jego stabilności przyniosły za sobą zbieg nieszczęśliwych okoliczności, które zdaniem wielu mieszkańców miasta były spowodowane klątwą, jaka spadła na budynek po śmierci jednego z jego projektantów. Legendy głosiły, że architekt popełnił samobójstwo po fali krytyki, jaka spadła na współtworzony przez niego projekt.
Plotki te niewiele miały wspólnego z prawdą. Architekt postrzelił się na polowaniu zupełnie przypadkowo, kiedy przeskakiwał przez leśną przeszkodę. Był to nieszczęśliwy wypadek, który szybko stał się punktem wyjścia do tworzenia naciąganych historii. Dramatyczny scenariusz tworzony przez mieszkańców Wrocławia miał się jednak całkiem dobrze, a fala nieszczęśliwych wydarzeń związanych z trzonolinowcem tylko nadawała mu wiarygodności. Najpierw, nowa, młoda lokatorka rzuciła się z dachu wieżowca w desperacji popełniając samobójstwo, później skoczyła z niego się kolejna dziewczyna, uwikłana w problemy z narkotykami.
W połączeniu ze wspomnianym wcześniej wysiedleniem lokatorów, PR-wa czerń, jaka oblała trzonolinowca przypominała kosmiczną otchłań. W 1974 roku budynek wzmocniono dodatkowymi linami. Chwilę później Trzonolinowiec przestał de facto być trzonolinowcem. Dla bezpieczeństwa, konstrukcję wzbogacono stalowymi słupami, które podtrzymują ją do dziś. Od ponad 45 lat jest to więc budynek szkieletowy, jakich na świecie wiele.
Mimo wszystko, wrocławianie nadal nazywali go „wisielcem” lub „domem na kurzej łapie”. Po ponownym oddaniu budynku do użytku, nie było zbyt wielu chętnych na stworzenie tam swojego gniazda. Z biegiem lat, lokatorów jednak przybywało. Pomimo licznych wzmocnień konstrukcja nadal kołysała się na wietrze, lecz nikt już nie zwracał na to specjalnej uwagi.
Ludzie powoli przekonywali się do budynku, lecz nie na tyle, by mieszkania od miasta odkupić. Jeszcze w 2000 roku własnościowe były jedynie 4 lokale. Teraz jest to ponad połowa. Można rzec, że strach dopiero niedawno został ostatecznie zażegnany. Rotacja lokatorów nie jest już aż tak duża jak kiedyś. Jest sporo studentów, ale budynek od ponad 30 lat zamieszkuje przede wszystkim „stara gwardia” – grono sąsiadów, którzy dobrze się znają i czują bezpiecznie w swojej społeczności.
Budynek roku 1967 wygląda dziś jednak na bardzo zaniedbany. Lokatorzy przyznają, że koniecznie należy wykonać w nim szereg prac remontowych. Sylwetka „domu na kurzej łapie” jest jednak ponadczasowa i stanowi, zwłaszcza po wzmocnieniach, piękną ilustrację groteskowego pod wieloma względami przełomu lat 60 i 70 w Polsce i we Wrocławiu.
Maciej Fedorczuk