Zapraszamy Państwa do kolejnego spotkania w cyklu #BliżejMiasta, gdzie co tydzień staramy się przybliżać sylwetki ciekawe ludzi i organizacji działających we Wrocławiu.
Dziś mamy przyjemność przedstawić rozmowę z wyjątkowym człowiekiem. Marek Kopyść cztery lata temu założył fundację wspierającą ludzi w walce z chorobą nowotworową „Cancer Fighters”. Jego historia jest inspirująca.
Jak to się stało, że postanowiłeś działać akurat w tej dziedzinie i wspierać ludzi dotkniętych chorobą nowotworową?
Wszystko sprowadza się do jednego momentu, czyli do 2007 roku. Wtedy usłyszałem kluczowe dla swojej historii słowa: „Ziarnica złośliwa 4 stopnia”. Miałem wówczas 15 lat, byłem w szkółce piłkarskiej i marzyłem o wielkiej sportowej karierze. Nic nie wskazywało zatem na to, że za moment będę musiał stoczyć walkę o własne życie.
Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Poszedłem do lekarza z małymi zmianami skórnymi. Gdy zobaczył moje zdjęcie rentgenowskie to… w chwili zamarł. Ja już wiedziałem, że jest źle. Usłyszałem, że muszę poddać się natychmiastowej operacji, lecz jako młody sportowiec, który za dwa tygodnie miał mieć swoje wyczekiwane Mistrzostwa Polski, powiedziałem, że poddam się operacji dopiero po ich zakończeniu.
„Do tych mistrzostw możesz nie dożyć”. Takie słowa jako 15-latek usłyszałem od lekarza. Potem ostateczna diagnoza i wysłuchiwanie, ile mam szans na przeżycie. To zwaliłoby z nóg nawet najtwardszą osobę. Zacząłem leczenie i początkowo załamałem się. W jednej chwili zabrano mi wszystko na co pracowałem tak długo.
Co było potem? Jak długo trwało Twoje leczenie?
Taki stan podłamania trwał dwa tygodnie. Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę wszystko zależy od mnie. Poddam się, to moi bliscy będą płakali nad moim grobem, a jeżeli stanę do walki i wygram, to już nic mnie w życiu nie złamie. Nie poddałem się, choć czasami rodzice musieli mnie prowadzić, bo nie miałem sił stać na własnych nogach. Nowotwór to naprawdę niesamowicie trudny przeciwnik.
22 lutego 2008 roku, czyli dwa dni przed moimi 16 urodzinami, usłyszałem najpiękniejsze słowa „Jesteś zdrowy!” Przez kilka lat wstydziłem się swojej choroby, nie chciałem współczucia innych. Potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, dlaczego to właśnie mnie przytrafiło się to wszystko. W końcu to zrozumiałem.
Moja historia mogła zainspirować innych chorych, mogłem nieść im nadzieję, stanąć przed nimi, aby mogli powiedzieć „On był chory i wygrał, więc i ja muszę zwyciężyć”. I tak wszystko się zaczęło. 15 października 2015 roku stworzyłem fundację „Cancer Fighters”. Rzuciłem wszystko, żeby poświęcić się jej rozwijaniu. Po pierwszych wizytach w klinikach onkologicznych i ogromnym pozytywnym odbiorze u rodziców i dzieci zrozumiałem jedno: Do końca swoich dni będę walczył o życie innych i wiem, że nigdy się nie poddam!
W jaki sposób wygląda Wasza codzienna praca?
Codziennie wspieramy naszych podopiecznych w leczeniu poprzez refundację kosztów leczenia. Wymyślamy akcje tematyczne, które mają oderwać dzieci od myślenia o chorobie. Organizujemy eventy, z których dochód jest przeznaczony na wsparcie Wojowników. Współpracujemy ze sponsorami, którzy pomagają nam w zakupie sprzętu na oddziały. Sporo pracujemy, aby naszym podopiecznym zagwarantować wszystko co najlepsze.
Co w tej działalności jest dla Ciebie najtrudniejsze?
Oczywiście odejście podopiecznych. Nigdy nie pogodzę się ze śmiercią dziecka. Chciałbym pomóc wszystkim, ale niestety… Podczas pożegnania naszego podopiecznego Aleksa, uświadomiłem sobie jedną rzecz. Co by było, gdyby? Gdyby to moi rodzice musieli żegnać syna, gdyby to moi przyjaciele płakali. Chorowaliśmy w podobnym wieku, a los sprawił, że wygrałem z chorobą.
Tak często błądzimy, nie szanujemy życia, po prostu staliśmy się wygodni. Wygodne społeczeństwo, które non stop chce brać, a nie dawać. Po tym wszystkim wiem, że pomimo chwil zwątpienia i czasami pretensji do życia, jest ono piękne. Widzieć uśmiech bliskich, móc spotkać się z przyjaciółmi – te rzeczy są dla nas na porządku dziennym i niestety przestajemy je doceniać. A co by było, gdyby tych najprostszych rzeczy zabrakło?
Jakie największe przedsięwzięcia do tej pory zrealizowaliście?
Mamy oddziały już w 7 województwach, stworzyliśmy dwie edycje Charytatywnego Meczu Gwiazd, zrobiliśmy galę boksu w klinice dla dzieci, przeprowadziliśmy już ponad różnorodnych 100 akcji w oddziałach szpitalnych, stale inwestujemy w sprzęt medyczny. Mógłbym wymieniać dalej, ale nasza fundacja jest po prostu od tego, żeby dawać nadzieję, motywację. Wiem, jak to jest, gdy nie ma się nic. Dlatego nie działamy, aby gromadzić, ale by po prostu wydawać na sprzęt do klinik lub leczenie naszych podopiecznych.
Co napawa Cię największą dumą?
Zdecydowanie jest to uśmiech podopiecznych. Ciężko się uśmiechać, gdy codziennie przyjmuję się chemię i mnóstwo tabletek. Nasza fundacja ma przynosić motywację zgodne z głównym hasłem: „Diagnoza to nie wyrok, tylko impuls do pokazania swojej wewnętrznej siły”. Chciałbym, żeby kiedyś Fundacja działała w całej Polsce a na hasło „Cancer Fighters” każdy się uśmiechał i mówił „Oni czynią niemożliwe”.
Jakie ciekawe projekty macie jeszcze na horyzoncie?
Projektów nad którymi pracujemy jest bardzo dużo, ale niestety nie mogę ich zdradzić, bo chciałbym zaskoczyć wszystkich. Stawiamy na stały rozwój i w dążeniu do tego nic nas nie powstrzyma. W tym miejscu warto wspomnieć o wszystkich wolontariuszach, partnerach, sponsorach. Są to osoby, które każdego dnia dają z siebie całkowite maksimum i dzięki nim fundacja może stale się rozwijać. Wspólnymi siłami będziemy nadal robić wszystko, aby naszym podopiecznym zagwarantować wszystko co najlepsze.
Rozmawiał: Maciej Fedorczuk foto: „Cancer Fighters” - Facebook
Komentowane 1