W ramach cyklu #BliżejMiasta, mamy przyjemność zaprosić państwa na niezwykle ciekawą i inspirującą rozmowę z Pawłem Puławskim – kurierem rowerowym z Wrocławia.
Wyobraźmy sobie – czy 5500 kilometrów, to dużo? Na przykład, samolotem? Całkiem znośnie. Samochodem? Męcząca, mordercza podróż. A… rowerem? Nasz rozmówca ukończył jeden z najbardziej ekstremalnych wyścigów kolarskich Indian Pacific Wheel Race w samej czołówce, a przyszłym roku szykuje się do rajdu dookoła świata. Jakie cechy musi posiadać człowiek, by wytrzymać takie obciążenia?
Zrobiłeś coś – umówmy się – niesamowitego. Pierwsza dziesiątka przy takim dystansie robi ogromne wrażenie. Jak przygotowywałeś się do Indian Pacific Wheel Race? Jak wyglądały treningi?
Do tamtego wyścigu tak naprawdę były dość chaotyczne. Dużo jeździłem na rowerze – również pracując jako kurier, więc tych kilometrów siłą rzeczy robiło się sporo. Jeździłem, ile tylko mogłem, ile się da i kiedy się da. Rano wypadałem na godzinny, intensywny trening pracując na wysokim tętnie. Długie trasy na rowerze jeżdżę od wielu lat. Od 2007 roku również jako kurier. Miałem więc tę wytrzymałość. To tak łatwo nie ulatuje, a jeździłem spokojnie po 120 km dziennie, weekendami po 300, i trwało to tak przez 4 – 5 lat.
Ile kalorii dziennie musiałeś spożywać podczas wyścigu? Ile spałeś?
Bardzo trudno powiedzieć, ale niesamowite ilości. Nie zawsze byłem też w stanie zjeść. Kiedy jedziesz przez puste drogi i nie masz gdzie się zatrzymać, żeby coś kupić, to zdarzają się dni, w których spożywasz bardzo mało czegokolwiek. Jak już udało się znaleźć miejsce, w którym mogłem zjeść, to pochłaniałem po kilka posiłków na raz. Miałem również swoje zapasy batonów, mleczek proteinowych i konsumowałem to wszystko podczas jazdy. Myślę, że czasami kilka, a czasami kilkanaście tysięcy – tak na oko licząc. Z pewnością więcej ich spaliłem niż zjadłem. Po przyjeździe na metę byłem znacznie chudszy niż na starcie. Ale miałem również takie chwile, że kompletnie nie chciało mi się jeść… Organizm był tak zmęczony, że nic nie dało się wcisnąć. Ratowały mnie wtedy różne rzeczy w formie płynnej. Jeśli chodzi o sen to średnio po 4,5 godziny. Czasem natomiast była to tylko półgodzinna drzemka przez całą dobę.
Przejechałeś 5500 km na „ostrym kole”. Mógłbyś wyjaśnić naszym Czytelnikom co to znaczy?
Jasne. Jest to rower, którego korba z przednią częścią napędu są na sztywno połączone z tylnym kołem. To dlatego, że zębatka jest sztywno scalona w piaście. W praktyce działa to tak, że nie da się jechać takim rowerem bez kręcenia pedałami. Musisz cały czas pracować, żeby poruszać się do przodu. W takim pojeździe nie ma również przerzutek – jest tylko jeden bieg. Ja natomiast po drugiej stronie piasty miałem drugą, większą zębatkę co pozwalało mi, po wcześniejszej zmianie koła, mieć nieco lżej przy stromych podjazdach.
Co czuje człowiek z Wrocławia, który jedzie sam na rowerze przez Australię i zostało mu jeszcze – dla przykładu – 3000 km?
Pff… Wiesz co, po pierwszym tysiącu cieszyłem się jak dziecko. To było takie uczucie… Starałem się patrzeć małymi odcinkami, po pierwszej setce policzyłem sobie, ile takich odcinków jeszcze mi zostało i pomyślałem: „no, w sumie spoko!”, więc po tysiącu czułem się świetnie. Ogólnie nic mnie raczej nie przytłaczało, byłem bardzo zmotywowany i każdy moment w trakcie jazdy był tym nasycony. Czułem, że mogę to robić bez końca. Przyznaję jednak, że pod koniec cieszyłem się już, że dojeżdżam do mety. Mimo wszystko jednocześnie bałem się tego zakończenia, bo coś takiego pochłania cię w stu procentach. Totalnie odlatujesz i obawiałem się powrotu do rzeczywistości. Podczas takiego wyścigu nie wiesz co się dzieje na świecie, interesują Cię tylko trzy rzeczy: co zjeść, gdzie spać i ile kilometrów musisz dzisiaj przejechać.
Domyślam się, że psychika odegrała tu ogromną rolę. Jakie strategie stosowałeś, żeby poradzić sobie z takim wyzwaniem?
Myślę, że to była kwestia mojego charakteru. Musisz mieć specyficzną psychikę, żeby robić takie trasy. Nie miałem jakiejś specjalnej strategii. Znam siebie, wiedziałem, jak reaguję w takich sytuacjach i skupiałem się jedynie na wymienionych wcześniej rzeczach oraz na kręceniu pedałami.
Z racji wykształcenia kwestie psychologiczne bardzo mnie interesują. Kiedy odczuwałeś największy stres, kiedy było najtrudniej? Wtedy było też najtrudniej fizycznie?
Ja zawsze tak mam, że największy stres odczuwam przed startem. Nie wiedziałem co mnie czeka w tej Australii. Jednak… jesteś gdzieś daleko, wszystko jest całkowicie inne… To bardzo szybko przeszło. Już po pierwszej nocy. Na tym polegają te wyścigi, musisz sobie umieć radzić z trudnymi sytuacjami. Najtrudniej było zdecydowanie z sytuacjami bieżącymi. Nie ma jedzenia, gdzieś pojawia się jakiś ból, czy kiedy jedziesz szybką, niebezpieczną ulicą. Poza tym raczej nic mnie nie stresowało. Bardziej męczyły natłoki „filozoficznych myśli”, masz na takie rzeczy bardzo dużo czasu. Tak jak wspominałem, byłem bardzo zmotywowany, to był dla mnie ogromny cel. Poza tym, chyba też trochę nie miałem wyjścia, bo do domu miałem bardzo daleko. Jeden z najtrudniejszych momentów miałem jakieś 500 km przed metą. Mijałem miejsce, w którym rok wcześniej, na tym samym rajdzie, zginął bardzo znany zawodnik – pionier tych wyścigów Mike Hall. Potrącił go samochód, co dobrze obrazuje, jak niebezpieczna jest ta trasa. Czasem, kiedy mijają się dwa tak zwane „road trains”, czyli ogromne dostawcze ciężarówki… One nie są w stanie się zatrzymać, zahamować. Musisz być czujny i w odpowiednim momencie uciec na trawę. W każdym razie, tam, te 500 km przed metą, stoi Ghost Bike postawiony na jego cześć. To taki swoisty pomnik. To właśnie tam było najtrudniej. W tym miejscu bardzo żałowałem, że nie zdążyłem go poznać i miałem sporo myśli w stylu „po co to wszystko”. Zrobiłem się tam niezwykle smutny i przez pół godziny ciężko było mi jechać dalej. To też była jedna z większych motywacji do przystąpienia do tej rywalizacji – uczcić pamięć Mike’a Hall’a oraz dotrzeć właśnie w to miejsce.
Jedno najbardziej niezwykłe wspomnienie z wyprawy?
Jest takie miejsce – Nizina Nullarbor. Coś absolutnie niezwykłego. Jak tam byłem, to paradoksalnie nienawidziłem tego miejsca. Myślałem sobie: jak ktoś mógł puścić wyścig przez tak niebezpieczne miejsce. Bywało tam bardzo groźnie. Drogi były wąskie, jeździły przez nie te pociągi drogowe i trzeba było być ciągle czujnym. To jest ogólnie 1300 km prostej drogi z ewentualnie delikatnymi zakrętami. Po drodze nie ma żadnego miasta. Co 120, 150 km jest jakaś stacja paliw i to wcale nie otwarta całą dobę. Trzeba było wszystko sobie obliczyć, żeby dało radę zaopatrzyć się na dalszą podróż. Jednocześnie to miejsce było niesamowite nie tylko z tych względów. Klimat, jaki tam panuje jest wręcz mistyczny. Nie ma nic, jest totalna pustka, w której jesteś zupełnie sam przez nawet i 10 godzin drogi. Gdzie nie spojrzysz – prosta droga i puste plenery. Często wychodzę z domu, robię 150 km i wracam, żaden problem. Tam, pokonanie 150-kilometrowego odcinka zupełnie prostej drogi bez punktu odniesienia było porównywalne do najcięższych podjazdów. I tutaj właśnie psychika odgrywała bardzo dużą rolę.
Masz dobrze prosperującą firmę zrzeszającą kurierów rowerowych, sam również jeszcze jeździsz?
Tak, nie pracuję może standardowo jak nasi kurierzy, czyli po 5 dni w tygodniu i 7 godzin, ale z 2, 3 dni w tygodniu staram się jeździć. Chodzi o to, aby też się poruszać i to też jakaś część treningu. No, a poza tym, po prostu to lubię…
Jak trenujesz na co dzień, poza przygotowaniami do wielkich imprez?
Jeśli nie przygotowuję się do niczego wielkiego to po prostu się cieszę, że jeżdżę na rowerze. Musi być jakieś wydarzenie, żebym mógł nazwać jazdę treningiem. A jeśli chodzi o trenowanie pod wyścigi, tak jak wspomniałem wcześniej, jest to jazda na dużej intensywności, kiedy tylko mogę. W tym roku, przed przejechaniem Transcontinental Race uzupełniałem przygotowania ćwicząc na siłowni. Poza tym miałem specjalny program treningowy, zimą realizując go na rowerze stacjonarnym. Wiele kontuzji podczas takich rajdów to wcale nie są urazy nóg, więc trzeba było się wzmocnić. Akurat podczas tego ostatniego wyścigu złamałem nogę. Żeby było „zabawnie”, już po pokonaniu najtrudniejszych odcinków, podjazdów, przełęczy czy przepaści po prostu wywaliłem się na głupim separatorze na ścieżce rowerowej, 900 km przed metą.
Najbliższe plany, projekty przed Tobą?
Przede wszystkim, muszę dojść do siebie po kontuzji. To było złamanie szyjki kości udowej, więc nie klasyczne, proste złamanie nogi i rekonwalescencja trochę trwa. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, bo w czerwcu startuję w wyścigu dookoła świata. Rozmawiałem z chirurgiem po operacji i potwierdził, że jest to jak najbardziej do zrealizowania. W międzyczasie są też ciekawe mniejsze wyścigi, w ramach przygotowań chciałbym pojechać pod koniec lutego – o ile już będę mógł jeździć na rowerze – na rajd do Maroka. To będzie 1800 km po tamtejszych górach więc już jestem tymi wszystkimi planami bardzo podekscytowany.
Rozmawiał Maciej Fedorczuk
foto-top: James Robertson