Jesteśmy #BliżejMiasta, więc spotykamy się z ciekawymi osobami pochodzącymi z Wrocławia. Dziś jesteśmy #BliżejKultury. Tym razem naszym gościem był Krzysztof Czaja. Wrocławianin, wieloletni mieszkaniec Nadodrza, humanista, ale przede wszystkim autor fascynującej powieści opowiadającej o „aniołach z Nadodrza”.
Zacznijmy od tytułu. „Jeszcze wyrosną skrzydła aniołom z Nadodrza.” Kim są tytułowi aniołowie?
Nie po raz pierwszy otrzymuję takie pytanie. Pytają o to recenzenci, czytelnicy, więc odpowiadam. Liczę na uważnego czytelnika, bowiem ten tytuł odnosi się do dwóch przestrzeni, w których obracają się bohaterowie powieści, przestrzeni „sacrum” i „profanum”. Akcja bowiem toczy się na szczególnym osiedlu. Bohaterowie powieści, czyli lokatorzy kilku kamienic, tzw. Drugiego Trójkąta Bermudzkiego, to mieszkańcy Nadodrza. To postaci, które obracają się w kręgu własnych patologii, ale równocześnie kierują się prostymi zasadami moralnymi, dla których rodzina, pobliski kościół, opieka nad wspólnie wychowywanymi dziećmi , sąsiedzka pomoc, jest czymś naturalnym, czymś , co „uskrzydla”. Powieść ma charakter faktograficzny i autobiograficzny – to trzeba zaznaczyć na wstępie. Nie brakuje postaci krwistych, z wadami i zaletami – po prostu prawdziwych ludzi. Śmiało można tę książkę traktować jako autobiografię samego autora.
Główną bohaterką jest Marianna, 34 letnia kobieta, która przyjechała spod kieleckiej wsi do Wrocławia wraz z mężem w 48’ roku. Początkowo ten poniemiecki Breslau, miał być tylko „przystankiem” do lepszego, nowego życia. Oboje mieli inne plany, chcieli wyjechać do lepszego świta , do Francji. Ma trójkę dzieci, szybko owdowiała. Wyszło, jak wyszło. Przystanek Nadodrze okazał się dla niej końcowym przystankiem.
Bohaterowie powieści, to postaci, które pamiętam z dzieciństwa i wczesnej młodości, natomiast nie są one wymieniane z imienia i nazwiska. Nie ma tutaj konkretnych numerów kamienic, a bohaterowie posiadają imiona dopełniane wyłącznie numerem mieszkania, np. Pani Helenka spod „szesnastki’, Pan Wiesiu „spod dziesiątki”, czy Pani Joasia „spod piętnastki”. Natomiast akcja jest dookreślona, toczy się wokół ulicy Ptasiej, Kurkowej, Pomorskiej, Kaszubskiej, Rydygiera, Jagiellończyka. Same postaci – a są to lata 50. i 60. – to nie są ludzie idealni, mają swoje wady, nałogi, a nawet konflikty z prawem. Lokatorzy tych kamienic to nie byli grzeczni ojcowie, a ich dzieci niekoniecznie były „aniołkami”.
Czyli nie jest to hymn do tamtych czasów?
I tak, i nie. Oczywiście, że refleksje sentymentalne, historyczne są bardzo istotne. Wprowadzają one w klimat tamtych poniemieckich kamienic, podwórek z trzepakami. Są fragmenty bardziej poetyckie wchodzące w opis realizmu magicznego. Dlaczego zatem te postaci są „lokalnymi aniołami”? Tak naprawdę jako dziecko czułem się na tych podwórkach bezpiecznie. Tam wszyscy ojcowie wychowywali wszystkie dzieci. Wszystkie matki były matkami wszystkich dzieci. Nie było anonimowości, każdy znał każdego. Każde dziecko, które było głodne, zostało nakarmione. Każde, które coś zbroiło, musiało zostać ukarane. To byli ludzie bardzo rodzinni.
Nieopodal jest Parafia Św. Bonifacego przy Biskupa Tomasza. To tam modlili się tacy „aniołowie”, którym od czasu do czasu „wyrastały skrzydła”. Są one zapowiedzią pewnych zmian, szansą dla tych chłopaków z lat 60. Często ci ludzie kończyli dobre szkoły, szli na studia, a przecież wychowywali się w trudnym środowisku.
Mówił pan o poetyckości. Odniosę się do Zbigniewa Herberta, który w „Przesłaniu Pana Cogito” mówił o tym, by „iść wyprostowanym wśród tych, co na kolanach”. Trudno było wyjść z tego środowiska nadodrzańskiego „wyprostowanym”? Trudno było mówiąc krótko „wyjść na ludzi”?
Dobrze pan to określił. Dobry cytat ze Zbigniewa Herberta i co ważne trafiony. Jakbym zrobił sobie takie resume z życiorysów kolegów, z tych moich roczników, to procent ludzi, którzy pokończyli dobre szkoły i studia, no niestety był niewysoki. Wielu moich kolegów, niestety, już nie żyje. Zdarzały się przypadki, że mieli różne problemy z prawem. Obok jest więzienie na Kleczkowskiej. Często trafiali tam „aniołowie”, którym odpadały skrzydła. To nie była łatwa dzielnica i trzeba było ogromnej determinacji, także ze strony rodziców, by wyjść na ludzi.
Czasy opisywane w książce to lata 50. i 60. Jak dziś, pół wieku po tych wydarzeniach, zestawia pan to obecne Nadodrze z tymi czasami pańskiej młodości?
Kiedyś, ktoś zadał mi takie pytanie, jak odczytuję przestrzeń Nadodrza. Często tam bywam, czasami spotykam swoich kolegów. Gdybym miał ocenić tamte czasy, to powiem tak – było biednie, ale było szczęśliwie – mówimy oczywiście o dzieciach. Żałuję, bo ostatnio byłem na swoim podwórku i zauważyłem, że wyrwano trzepak. W książce jest o nim mnóstwo fragmentów – to było centrum życia. Wokół trzepaka zbierały się dzieci, młodzież – wszystko sprowadzało się do wspólnych spotkań, zabaw, podwórkowych gier np. w „palanta”, w grę „w klasy”, „w zbijanego”, „ w dwa ognie”.
Podwórka dziś zapchane są samochodami i tylko to je różni od tych znanym mi z dzieciństwa. W przestrzenie tych ulic wpisują się dziś nowe budynki, piękne apartamenty. Jest nowoczesność, która wkracza w Nadodrze. Czy to dobrze? Nie mnie to oceniać. Czy ludzie, którzy się tam dziś wprowadzają, znają historię tego miejsca? Około 10 tysięcy ludzi mieszka na Nadodrzu. Wydaje mi się, że warto zapoznać się z historią tego unikalnego miejsca. Często spotykam, tam na Nadodrzu, lokatorów, którzy pamiętają tamte czasy i dziś żyją w innej, nowej rzeczywistości.
Profesor Dorota Heck w posłowiu do Pana książki porównuje te kamienice do pałaców. Czy to rzeczywiście taka próba ocalenia od zapomnienia tych reliktów przeszłości?
Profesor Dorota Heck trafiła idealnie. Kamienice z okresu fin de siècle mają swojego ducha i swoją specyfikę. One w tej powieści mają dwojaką naturę. Ich opisy w powieści bywają raz bardzo naturalistyczne – piwnice, niewybredne zabawy i wulgarne napisy, ślady okaleczeń wojennych – innym razem są „magiczne” z witrażami w bramach, płaskorzeźbami na portalach czy finezyjnymi zdobionymi barierkami na balkonach.
Główny bohater – Krzysiu, alter ego autora – kiedy wraca ze świadectwem ze Szkoły Podstawowej nr 62 przy ul. Składowej, tez inaczej patrzy na te kamienice. One ożywają, stają się magiczne, mniej realistyczne. Są to pomniki historii, ale i niemi świadkowie wydarzeń.
Zresztą podobnie wyglądają kamienice na Przedmieściu Oławskim.
Jest pan człowiekiem nauki, któremu Uniwersytet Wrocławski jest bliski nie tylko ze względu na wykształcenie, ale także ze względu na wspomnienie. Chciałbym zapytać o różnicę, którą też zauważa profesor Dorota Heck. Kiedyś to życie uniwersyteckie we Wrocławiu miało należyty prestiż. Dziś studia stają się usługą, a student klientem. Czy to wynika z tego, jak pisała Wisława Szymborska, że nasze mózgi są „elektronowe” i nie potrafimy ich wyjąć?
Jest jeden z rozdziałów, w którym bohater – Krzysztof – dostaje się na studia, na wydział filologii polskiej. Było tak, jak pan stwierdził. Studia miały swój wymiar, swój prestiż. To była ogromna nobilitacja, na studia było się bardzo trudno dostać.
Jeśli taki chłopak z Trójkąta Bermudzkiego dostaje się na studia, to była prawdziwa nobilitacja dla niego, dla jego rodziny, ale i dla całego osiedla!
Inaczej traktowaliśmy profesorów. Miałem to szczęście, że uczyli mnie profesorowie z „zaciągu lwowskiego” – między innymi profesor Klimowicz, profesor Sobolewski, małżeństwo profesorów Hernasów, profesor Litwornia. To były postaci, które nas oczarowywały wiedzą i erudycją.
Myślę, że wtedy wyglądało to rzeczywiście trochę inaczej. Rzeczywiście studia stają się dziś zbyt skomercjalizowane.
Tę książkę można odnieść nie tylko do Wrocławia, ale i całego Dolnego Śląska. Dlaczego?
Stanowi ona pewnego rodzaju uniwersum. Nie ma tutaj numerów domów, konkretnych budynków. Akcja powieści równie dobrze, mogłaby się rozgrywać w Wałbrzychu, Kłodzku, czy Jeleniej Górze. Do tych miast, miasteczek trafiali przesiedleńcy pochodzący z Kresów, Wileńszczyzny, ze Lwowa . Zatem historie opisywane w powieści śmiało można odnieść do całego Dolnego Śląska. Powieść ma pewnego rodzaju uniwersum, powiem więcej – proszę nie pomijać też aspektu historycznego. Są tutaj opisy dawnego dworca wrocławskiego, a także sporo odwołań do historii przedwojennego Breslau. Mowa także o exodusie Niemców, ze stycznia 45’ roku , kiedy zbliżała się ofensywa sowiecka. Jest także historia Żydów w powojennym Wrocławiu z nawiązaniem do 68’ roku. A W jednym z rozdziałów pojawia się wątek partyzantki na Kielecczyźnie.
Stąd, miedzy innymi, moim marzeniem jest przetłumaczenie tej powieści na język niemiecki.
Czy to książka dla każdego? Czy przeczyta ją chętnie wrocławianin, ale i student który tutaj przyjechał? Czy trafi ona do wszystkich? Wiadomo, że najłatwiej będzie pozyskać czytelnika wśród ludzi z pana pokolenia, które będzie chciało zrewitalizować te zdarzenia.
Całkowicie się z panem zgadzam , a ponieważ pan zacytował Herbarta, to ja zacytuję Norwida: „Przeszłość to dziś, tylko cokolwiek dalej”. Pytanie, czy młodzi ludzie zechcą spojrzeć w przeszłość tego miasta?. To przecież ich mała ojczyzna!
Jeśli ktoś mieszka w okolicach Nadodrza, to aż prosi się by sięgnął po tę książkę i zobaczył, jak to dawniej bywało, a było chyba nieco ciekawiej, zabawniej i radośniej…
Na zakończenie tego wywiadu krótkie pytanie: Gdzie można kupić powieść „Jeszcze wrosną skrzydła aniołom z Nadodrza”?
Obecnie w dwóch wrocławskich księgarniach „Tajne komplety” w Przejściu Garncarskim oraz ”Pod Arkadami” przy ul. Świdnickiej.
Można też zamówić ją przez Internet, wystarczy wpisać „ATUT” ( nazwa Wydawnictwa) oraz moje nazwisko „CZAJA”.
Rozmawiał: Filip Macuda
Komentowane 2